Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu jestem...
Jeszcze chwila a z za drzew wysunęła się postać rosłego mężczyzny. O, jakżeż krzyknąłby Den, gdyby w towarzystwie pani Kińskiej go ujrzał. Miedzianobrody myśliwy! Ubrany był nawet w tą samą kurtką a z ramienia zwisała ta sama flinta. Twarz sępił wyraz ponury, a oczy spozierały wokół podejrzliwie, niespokojnie.
— Czy nikt nas nie podsłucha? — mruknął, wyciągając rękę na powitanie.
— Nie, nikt! — zawołała, ściskając wielką łapę serdecznie. — Nikt! Wymknęłam się z domu tak sprytnie, iż nie domyślą się, gdzie się znajduję... Zresztą, sam wybrałeś miejsce...
— Wybrałem, bo sądzę bezpieczne... Mów, co miałaś powiedzieć...
— To ja właściwie oczekuję na wiadomość...
— O co ci chodzi?
Kińska przywarła prawie do ucha mężczyzny.
— Kiedy zamierzasz to wykonać?
— Dziś! — odparł krótko.
— Dziś, w nocy?
— Tak!
— Ach, oby udało się! Czy mogę ci być w czemkolwiek pomocna?
— Bezpośrednio, nie! Pośrednio zaś zatrzymasz u siebie Podbereskich...

— Łatwe zadanie! Bynajmniej nie zdradzają ochoty do wyjazdu... Szczególniej wieczorem... Masz rację...

109