Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czas jakiś chodziła po pokojach, wciąż spoglądając na zegarek a widząc, że zbliża się ósma — kolację podawano o dziesiątej — jęła zdradzać wyraźne zdenerwowanie.
— Już pójdę! — szepnęła. — Byle tylko kto mnie nie podejrzał...
Jak cień, korzystając z ciemności wieczoru, wyślizgnęła się z dworku. Poczem bocznemi alejami, zdala omijając altankę, wybiegła z parku, pospiesznie kierując się w stronę lasu, co zważywszy jej usposobienie było nie lada odwagą. Zagłębiła się w gęstwinę i niby zdążając do z góry określonego celu, dopiero przystanęła na polance, koło powalonego burzą drzewa. Była to ta sama polanka, którą przypadkiem odwiedził Den, napotkawszy tam tajemniczego mężczyznę.
Teraz dopiero odetchnęła z ulgą. Jeśli zaś jej ciałem wstrząsnął dreszcz — to bynajmniej nie z obawy, iż wokół niema żywej duszy. Inne troski zaprzątały piękną panią.
— Przyjdzie, nie przyjdzie? — rozważała w duchu. — Czemu miałby nie przyjść?... Ale jaką wieść mi przyniesie...
Wokół panowała martwa cisza. Gdzie nie gdzie tylko spadał martwy liść, lub odzywały się głosy nocnych ptaków.
— Byle prędzej — nadsłuchiwała niecierpliwie — bo jeszcze spostrzegą moją nieobecność...

Jakby w odpowiedzi na tę wewnętrzną prośbę, grobowe milczenie boru przeszył ostry świst, na który ona odpowiedziała cichym okrzykiem:

108