Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc nie wszystko stracone?
— Prowadzę wielką grę, a jak w każdej grze, zwycięstwo zależy od przypadku...
— I ja mam patrzeć obojętnie, gdy ci grozi niebezpieczeństwo?
— Musisz!
Tyle stanowczości zabrzmiało w jej głosie, iż Fred pojął, iż nic więcej nie wskóra. Pokornie wyszeptał:
— Przyjmuję twoje warunki! Lecz czy kiedyż to się wszystko skończy, kiedy odpadną te przeklęte przeszkody?
— Bo ja wiem! Może za tydzień, może jutro a może i nigdy...
— Nigdy?
— Lepiej nie wymawiajmy tego okropnego słowa!... Miej otuchę, to i mnie natchniesz otuchą... No i o jedno cię proszę... Póki sama nie zacznę, nie powracajmy do dzisiejszej rozmowy...
Ciężko westchnął Fred i chciał jeszcze o coś zapytać, gdy rozległy się głośne poszczekiwania psa, a w ślad za nim wesoły wykrzyknik panny Wandy:
— Jeszcze tu jesteście?... Sądziłam, że was już nie zastanę... Z górą godzinę błąkałam się w towarzystwie Czausa po polach... Ale cóż...

Tu urwała, gdyż mało jej się nie wymknął frazes: „ale cóż miny takie powarzone!” Lecz wporę ugryzła się w język. Wykrzyknik wypadłby tem niedelikatniej, iż była uwiadomiona o czem brat zamierzał mówić z panią Kińską.

106