Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łość... Czemuś mnie zmusił do podobnego wyznania... Wszak nam się połączyć nie wolno...
— Nie wolno! — zawołał, przechodząc od radości do zwątpienia. — Znów strącasz mnie ze szczytów w otchłań...
— Okrutniejsze to dla mnie, niźli dla ciebie — wyrzekła poważnie — bo i ja kocham po raz pierwszy w życiu... Małżeństwo moje było bardzo nieszczęśliwe i nie zaznałam w nim nic, prócz smutku... A tak pragnęłabym odrobiny serca i ciepła...
— Czemuż się wahasz?
Wysunęła się objęć Freda, a twarz jej przybrała wyraz niemal tragiczny.
— Zgadłeś! — głucho zadźwięczało zdanie. — Wiąże mnie pewna tajemnica...
— Taka straszna?
— Może i straszna! Więcej nie nalegaj, gdyż się nie dowiesz...
— Ależ ja byłbym ci pomocny...
— Niczem nie możesz mi pomóc...
Chwilę zaległa cisza. Wreszcie wybąkał Fred.
— Toć niema takiej sytuacji, z której przy dobrej chęci nie znalazłoby się wyjście... Błagam... Miej do mnie zaufanie...
Zmarszczyła czoło, jakby zastanawiając się głęboko, poczem wymówiła powoli:

— To ty miej do mnie zaufanie, Fredzie!... Nie zapytuj o nic, spokojnie czekaj... A nuż uda mi się wydostać z matni... Słaba to wprawdzie nadzieja, lecz zawsze nadzieja...

105