Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tego nie uczyni żaden magnetyzm! — wyrzekł.
— Niewątpliwie!
Wryński, jednak, wnet zmienił temat. Zaprzątały go inne kłopoty.
— Musisz przy niej pozostać — oświadczył — póki nie przybędę! A przybędę wieczorem! Wtedy, dopiero ją zbudzę!
— Chcesz ją zbudzić!
— Oczywiście! Przecież musi być przytomna, przy ceremonji! Inaczej, nie wiedziałaby, co się z nią działo.
Pojęła.
— Skoro, niema innej rady — odparła — zaczekam A tam, czy wszystko w porządku?
Posłyszała cichy śmiech.
— Ostawili cały dom! Chcą mnie koniecznie wyśledzić! Skądcić wywąchali, że „to”, nastąpi dzisiaj?
— Nie obawiasz się? — zapytała, zaniepokojona.
— Wcale! Niszczę obecnie kompromitujące papiery i szykuję się do wyjazdu. Choć, udało się z Lesicką, długo nie zamydlimy oczu władzom. W nocy drapniemy zagranicę. Samochód przygotowany do drogi. Walizki zabiorę ze sobą. Wyjeżdżamy, natychmiast po zebraniu!
— Może odwołać zebranie?
— Przenigdy! Chcę skończyć z tą małą i uprzedzić naszych prawdziwych członków o grożącem niebezpieczeństwie!
— A czy cię nie poznają, gdy będziesz wychodził z domu i nie podąży wślad za tobą? Czy nie dotrą do naszej kryjówki?

— Bądź spokojna! Przebiorę się dzisiaj tak, że nikt mnie nie pozna. Zupełnie inaczej. Sam to przewidziałem.

141