Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani słówkiem, jakby nie zwracając uwagi na obecność Mury. Tem lepiej. Bo, przecież i tak nie mogła jej odpowiedzieć.
Raptem, samochód przystanął.
I znów poczuła Mura, jak jakaś nieznana siła, której musi być posłuszna, wyciąga ją z auta. Pokornie podniosła się i wysiadła. Rzekłbyś, same niosły ją nogi. Dokoła widniały poła, pokryte śniegiem i okryte szronem drzewa.
Krajobraz nie obchodził Mury. Przed nią zarysował się jakiś niewielki, opuszczony dom, znajdujący się widocznie, zdala od miasta.
Skierowała się w jego stronę, niby znała ten budynek oddawna. Przedsionek, długi, ciemny korytarz, później mały pokoik. W tym pokoiku stała otomana.
Na otomanę tę padła Mura i wnet zasnęła twardym, kamiennym snem.
Miedzianowłosa kobieta, która weszła wślad za nią długą chwilę patrzyła na leżącą. Później, uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zbliżyła się do jednej ze ścian izdebki.
Nacisnęła jakąś deseczkę i ukazał się telefoniczny aparat. Był to aparat, wyłączony z ogólnej sieci i potajemnie założony przez Wryńskiego. Coś pokręciła przy nim i rychło na drugim końcu telefonicznego drutu zabrzmiał głos czarnego maga.
— Cóż, udało się? — zapytał.
— Wprost, nadzwyczajne! — odparła, ze szczerym podziwem. — Nigdy nie przypuszczałam..
— Że możliwa jest hypnoza na odległość?
— Tak! Śpi, jak zabita! Robiłeś z nią, co chciałeś!

W tonie Wryńskiego odezwała się przechwałka. Lubił popisywać się swoją siłą.

140