Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A naszą kryjówkę nie tak łatwo odnaleźć! Lesicka nie była w niej nigdy...
— Ach! — szepnęła z pewną ulgą.
Jeszcze kilka zdań i Wryński odłożył słuchawkę. W rzeczy samej, miał sporo pracy. A wszystko załatwiał, nie wychodząc z domu. Wieczorem, w jego gabinecie paliło się światło i widać było jakąś sylwetkę, pochyloną nad biurkiem.
Tylko, że w tymże czasie, gdy na tle sztory, widać było tę sylwetkę, z kamienicy, w której zamieszkiwał, wyszedł jakiś gładko ogolony, młody człowiek w monoklu. Pewnym krokiem minął policyjnych wywiadowców, kręcących się dokoła domu i nie spojrzał nawet, na nich. Dopiero później, kiedy już w znacznej odległości się znalazł, jął się śmiać cichym, wewnętrznym śmiechem. A na jednej z bocznych ulic, oddawna oczekiwał nań samochód...

Gdy Mura otworzyła oczy, ujrzała pochyloną nad sobą postać Wryńskiego.
W pierwszej chwili nie mogła nic zrozumieć. W jaki sposób znalazła się na otomanie, w tej małej biało tynkowanej izdebce i ile spędziła tu godzin. Dzień cały prawdopodobnie, bo w pokoju świeciła się elektryczność i musiał zapaść już wieczór. I Wryński? Z trudem zbierała myśli.
Nagle, uderzyło ją przykre wspomnienie. Przyszedł do niej rano, zaraz po rozmowie z Jankiem. Chciała go wyprosić za drzwi. A potem? Co potem się stało? Jakaś luka w pamięci.

— Jak pan śmiał? — porwała się ze swego tapczana. — Gdzie jestem? Kto mnie tu przywiózł?

142