Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie i mocno zapachniała siarka. Na czarnym dywanie pojawił się olbrzymi wypalony odcisk, potwornego kopyta. Świece zgasły i w pokoju zaległy ciemności. Jego dłoni dotknęło niby rozpalone żelazo; a tuż przed nim zamigotały fosforycznym blaskiem w mroku okropne, przepojone nienawiścią oczy. Choć, poprzednie słowa zjawiska, świadczyły, że nie pragnie mu wyrządzić krzywdy, Wryński zatrząsł się ze strachu. Posłyszał upadek ciała. To nerwy Sary nie wytrzymały straszliwej próby.
— U... u... — zabrzmiał niesamowity świst na pożegnanie i wszystko znikło.
Wryński, po omacku odszukawszy Sarę, pochwycił ją w swe ramiona i wybiegł z czartowskiej komnaty. Wpadł, do sąsiedniego, jasno oświetlonego pokoju i tam, dopiero, nieco się uspokoiła.
— Och! — odetchnął głęboko.
Otworzył szeroko okno... Pod wpływem mroźnego, zimowego powietrza Sara odzyskała przytomność i otworzyła oczy.
— Więc? — wyszeptała cicho.
— Widziałaś wszystko! — odparł. — Sama możesz osądzić.
Powoli policzki młodzej kobiety nabierały koloru. Z jej głowy zsunęła się czerwona czapeczka, muślinowa zasłona spadła z ramion i leżała w objęciach Wryńskiego, prawie naga. On, tymczasem, mówił:

— Ostrzegł o grożącem niebezpieczeństwie! Pokazał obraz Lesickiej... Chyba ją poznałaś? Domyślałem się oddawna, że pragnie nas zdradzić. Przeczytałaś, chyba, słowa listu... Musimy temu zapobiec... Ty, tem się zajmiesz...

111