Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy nie ta? — wyciągnął torebkę z kieszeni. Jak się to stało, nie wiedział sam, zdawało mu się, że ktoś inny działa i kieruje jego ruchami.
— Ach... ta sama... ta sama!... — zawołała z radością — Doprawdy, jak mam dziękować panu!
— Pocom to zrobił? — z nagłem przerażeniem pomyślał — pocom oddawał, toć ostatnia deska ratunku!..
— Widzisz! — mówiła teraz szybko do swej towarzyszki — jeszcze są ludzie uczciwi! Doprawdy, doprawdy, nie wiem, jak mam dziękować... Czy wolno choć zapytać o nazwisko pańskie, żebym wiedziała...
— Wski... — mruknął zły — Nie ma pani za co dziękować, zwykły, bardzo zwykły postępek... — i skłoniwszy się, szybko zawrócił i zmięszał się z tłumem.
— Jakiś dziwny człowiek — szepnęła, patrząc w ślad za nim — wyświadczył wielką przysługę i nawet podziękowania przyjąć nie chce! Dziwak! Szkoda, że taki szorstki, wydawał się niezwykle sympatyczny...
— Dureń, dureń, dureń! — mało nie krzyczał Welski, — co ja najlepszego zrobiłem, och te odruchy uczciwości... u kogo, u kogo... u człowieka karanego więzieniem... i kandydata na przestępcę!.. Dla niej te pieniądze to zapewne igraszka, dla mnie były sprawą... życia...

— Cóż ty tak latasz i sam do siebie gadasz? — zabrzmiał nagle obok głos Balasa — Wyglądasz

50