Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się dorobię... za jakiś czas... bezimiennie właścicielce zwrócę... Lecz upewnijmy się raz jeszcze czy mnie nikt nie widział?...
Ogarnięty dziwnem podnieceniem nerwowem, aczkolwiek w duchu pewny całkowicie, iż go nikt nie podejrzał, powoli, udając obojętność, zbliżył się do poprzedniego miejsca. Stały tam teraz dwie panie, jedna starsza a druga młodsza, i zamieniały jakieś urywkowe zdania. Zaciekawiony, popoczął nadsłuchiwać.
— Więc tu! — mówiła starsza.
— Tak, doskonale pamiętam — opowiadała młodsza — tu stałam i tu musiała mi wypaść z ręki... Prawdopodobnie ktoś podniósł...
— Może oddał dyżurnemu komisarzowi?
— Sądzisz? Dziś o ludzi uczciwych bardzo trudno...
Welski spojrzał uważnie na mówiącą. Była to wysmukła, szczupła blondynka, ubrana skromnie, choć wytwornie w jasno popielatą sukienkę i takież pantofelki. Z pod małego kapelusika spozierały chabrowe oczęta, lekko zamglone smutkiem poniesionęj straty, a z całej postaci biło coś dziwnie wiośnianego, czystego i uroczego.
— Czy pani co zgubiła? — zagadnął nagle, jak gdyby mimo woli ktoś za niego przemówił.

— Tak! — odparła piękna osóbka, podniósłszy nań chabrowe oczęta, zdziwiona nieco obcesowem zapytaniem — Zgubiłam małą, czerwoną torebkę, w niej były pieniądze...

49