Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Schylił się, podniósł i otworzył. Wewnątrz zauważył jakieś bilety wizytowe, oraz cały zwitek banknotów.
— Będzie do tysiąca! — skonstantował na pierwszy rzut oka.
Zastanowił się chwilę, może jedną sekundę i szybko wsunął portfelik do bocznej kieszeni. Potem obejrzał się dokoła i z zadowoleniem spostrzegł, iż nikt całej sceny nie zaobserwował, zbyt bowiem obecni pochłonięci byli rozgrywką wyścigu.
— Tysiąc złotych! — mało nie krzyknął z uciechy — tysiąc złotych!
Możliwie prędko odszedł od miejsca znalezienia zguby.
W tejże chwili ryk tłumu obwieścił, iż zakończyła się gonitwa. Jedni oklaskiwali zwycięzce, inni złorzeczyli, iż nie ich faworyt przybył, — wygrywający pędem biegli do kas, aby odebrać swą wy graną.

— W tym zgiełku napewno nikt nie zauważył... — rozumował — Tysiąc złotych toć to cała fortuna, dla mnie przynajmniej! Będę mógł pożegnać pana Balasa i rozpocząć życie na nowo... Nie jest to właściwie bardzo pięknem, co czynię, bo powinienbym zgubę oddać policji, ale cóż? lepsze zawsze, niźli... wstąpić do „ferajny” i zostać złodziejem... Zresztą, sądząc z portfeliku, napewno pieniądze należały do jakiejś bogatej paskary, albo kokotki. Przegrałaby je, lub przeszwędała na głupstwa. Później zobaczę, czyje tam są bilety... i jeśli

48