Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dosiadali oni swych wierzchowców i wyjeżdżali na tor, udając się do startu. Rozgorączkowany, zgiełkliwy tłum biegł od kas, aby zająć miejsca i śledzić za przebiegiem wyścigu. Wszystkie ławki, dosłownie, były już oblepione a jasne suknie pań i kolorowe ich parasolki migały, niby kwiaty, śród ciemnych męskich ubrań.
— Niech i ja popatrzę — zdecydował — może widok gonitwy złe myśli rozproszy!
Zbliżył się i przystanął za zwartym szeregiem publiczności, otaczającej barjerę, biegnącą wzdłuż toru, na którym za chwilę rozegrać się miały zapasy.
Po chwili, wielka czerwono — biała kula uniosła się do góry — i cały tłum zamarł w naprężonem oczekiwaniu.
— Konie poszły! — zabrzmiał nagle okrzyk.
Istotnie wyruszono od startu. Zamigały kolorowe żokiejskie kurtki, słychać było ciężkie oddechy rumaków i świst spicrut, któremi jeźdźcy zachęcali swoje wierzchowce do szybszego galopu. Pociągnięty ogólnem poruszeniem i ogólną emocją wspiął się Welski na palce, aby lepiej dojrzeć przebieg gonitwy. Wspiął się i w tej chwili lekko zachwiał, jakgdyby potknąwszy o twardy przedmiot, czy kamień. Spojrzał pod nogi.
— Co takiego?

Pod stopą leżała niewielka damska czerwona torebka, portfelik raczej, który współczesna wykwintna niewiasta łatwo ukryć może w dłoni.

47