Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stko... Do banku oddawać się boi, żeby na nią nie zwrócili uwagi. To jakeś ją poznał, myślałam, sam się domyśli i rąbnie... A ten setką się stawia, albo tu gada o głupich interesach...
— Nie tak łatwo, jak ci się zdaje! — mruknął, jakby zastanawiając się nad czemś, bo i jemu ten plan chodził po głowie. — Nie tak łatwo...
— Obawiasz się, że poleci z krzykiem do policji? Najprzód będziemy już daleko... Pozatem nie wiem, czy wogóle da znać... Policja mogłaby się zainteresować jej osobą... Przestraszy się skandalu i wrzasku po gazetach... Będzie milczała...
— Hm... no... widzisz... — bąknął, gdyż Mary nie mówiła nic nowego.
Widzisz. I ja myślę... nie poleci... Dlategom zbierał właśnie przeciw niej dowody, żeby się lepiej jeszcze zabezpieczyć... A gdzie biżuterję chowa? Wiem... w kasie i w tualecie... Tylko...
— Tylko?
— Tylko... Trudno wykonać...
— Trudno?
— Kiedy ją odwiedzam, stale jest w domu... Wie ona dobrze, co o mnie sądzić i na chwilę nie spuszcza z oka... Włamanie nie miałoby sensu... Chyba w nocy...
— Tak, w nocy!
— A jeśli się obudzi i wrzasku narobi?
— Przeraża cię robota na „mokro“?
— Nie... nie... — wymówił niepewnie.
Choć dał twierdzącą odpowiedź, aby zaimponować kochance, pochodzącej ze złodziejsko-bandyc-