Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idź już! — rzekła. — Za chwilę ma mnie ktoś odwiedzić...
Podobnego zlecenia nie należało Tolowi dwa razy powtarzać. I on chciał od swej „lubej“ wydostać się szybko. To też natychmiast jął ją żegnać, a z ust jęły sypać się bezczelne łgarstwa:
— Rozumiem... Rozumiem... Jeszcze praca, zamęczysz się, kochanie... Z prawdziwym żalem odchodzę, tak chętnie pozostałbym tu... pogadałbym z tobą, ucałowałbym moją Wirę... Ha trudno! nie mogę przeszkadzać... Jeśli pozwolisz, jutro zatelefonuję...
— Owszem, zatelefonuj...
Tolo, bogatszy o setkę, w świetnym humorze znalazł się za drzwiami. Był to jednak młodzieniec, który życia nie brał lekko i lubił zastanowić się nad wszystkiem.
— Coś w tem jest! — mruknął do siebie, przystając przed domem. — Tak łatwo wywaliła forsę?! Żeby tylko mnie się pozbyć? Była zamyślona? Niespokojna? Kogóż to wyczekuje „najdroższa“ Wiruchna? Warto sprawdzić...
Poza innemi cennemi zaletami, — Tolo miał jeszcze i tę zaletę, że lubił szpiegować kochankę. Bynajmniej nie przez ciekawość, lub dla samego zamiłowania i sportu. Po pierwsze, chciał przeniknąć w ten sposób w jej „interesy“, które kryła przed nim starannie i mieć „Wiruchnę“ nieco w ręku, po drugie, wiedząc, że bywały u niej różne damulki, którym bądź co bądź zależało na opinji, z gustem ustaliłby ich tożsamość, aby później z tego ciągnąć zyski. Nie pogardziłby wcale zręcznym szantażykiem, a kto wie, może i Helmanowa musiałaby za milczenie do-