Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zgadując o co mu chodzi i lękając się, że usiłuje teraz ustalić jej tożsamość. — Chce pan się dowiedzieć, czyśmy się przedtem nigdy nie spotkali? Zapewniam, że nigdy! Jestem przejazdem w stolicy... Warszawę odwiedzam rzadko... — kłamała.
Gdyby w pokoju z powrotem nie zapanował mrok, spostrzegłaby prawdopodobnie uśmiech, jaki przebiegł po twarzy nieznajomego. Uśmiech nieco drwiący, złączony z odrobiną litości.
— Napewno ona!... — stwierdził w duchu. — Napewno... Próżno dalej nalegać i tak nic nie powie.
Tymczasem z ust Lenki, zachęconej milczeniem towarzysza, sypały się nowe łgarstwa.
— Wpadłam do Warszawy na parę dni i dziś jeszcze wieczór odjeżdżam... Właściwie zamieszkuję na Kresach... Dopiero za parę miesięcy znowu stolicę odwiedzę...
— Ach... tak... — mruknął z niejaką ironją. — Zamieszkuje pani na Kresach... za parę miesięcy dopiero pani powróci... Szkoda, wielka szkoda...
— Czemu? — gniew zdążył już opuścić Lenkę i mniemając się całkowicie bezpieczna, uprzejmiej przemawiała do nieznajomego. — Czemu pan żałuje?
— Bo... bo... — wyrzekł, a szczere, ciepłe nuty zabrzmiały w głosie — bo... istotnie podoba mi się pani. Proszę nie uważać moich słów za banalny komplement, lub zwykłą blagę... Nie jestem młodzieniaszkiem i nie lubię ciskać na wiatr frazesów... Niewiedzieć jakie przeczucie mówiło mi, kiedym wchodził do pokoju. — Obecnie i on kłamał, nie chcąc się przyznać, że Lenkę widział poprzednio — że napotkam wspaniałą kobietę. Pragnąc potwierdzić te przeczu-