Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Udawał, że Lenki nigdy nie widział, choć przedtem, dzięki pomocy Helmanowej, dobrze ją z ukrycia obejrzał. Wpijał się teraz w „kochankę“ wzrokiem, jakby ją z kimś porównywując, czy odszukując zapomniany obraz w swej pamięci.
— Pani taka śliczna!... — powtórzył.
Policzki Lenki oblał pąs. Niemal z nienawiścią wpatrywała się w starszego mężczyznę. Nie zawiodły jej obserwacje, poczynione w półmroku. Był gruby, ubrany starannie, łysy, o nalanej twarzy, ozdobionej wyczernionym wąsikiem, a na jednym z palców połyskiwał duży brylant.
Ogarnęła ją złość i obrzydzenie.
— Natychmiast proszę zgasić światło!
— Już gaszę! — odparł uprzejmie, snać zaspokoiwszy swą ciekawość i przekręcił kontakt.
— Co za bezczelność! Co za podstęp! — oburzała się dalej. — Nie spodziewałam się nigdy po panu...
— Ależ właściwie nic się nie stało!
— Jakto, nic! Zobaczył mnie pan...
— Jestem dżentelmenem i nikt się na mojej dyskrecji nie zawiódł! Może pani mi zaufać. Tylko...
— Tylko?
— Pragnąłbym się zapytać...
— Zapytać? — drgnęła.
— Czy?... czy?... — wymówił powoli i nagle urwał.
Wyczuć się dawało, że na wargach zawisły mu jakieś słowa, że pragnąłby towarzyszkę wybadać, lecz waha się, aby jej nie urazić śmiałym frazesem.
— Chce pan... — wyrzuciła z siebie nerwowo,