Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wprawdzie coś niewyraźnie, gdy wszedłszy do pokoju się przedstawiał, lecz nazwiska, oczywiście nie dosłyszała Lenka. Później usiłował ją wciągnąć w rozmowę, lecz onieśmielona i niewyrobiona towarzysko, odpowiadała tylko półsłówkami...
A potem...
Spoczywając na otomanie, z główką wtuloną w poduszki, z pod opuszczonych rzęs, obserwowała kochanka.
Stał o parę kroków, opodal i niby zastanawiając się nad czemś, umyślnie zwłóczył z odejściem.
— Byle mnie znów nie ciągnął za język! — przemknęła niespokojna myśl. — Doprawdy, nie wiem, jak mam odpowiadać!
Ale nieznajomy widocznie inne żywił zamiary. Postąpił parę kroków w kierunku drzwi.
— Odchodzi bez pożegnania? — zdziwiła się Lenka. — Taki dobrze wychowany człowiek? Ciekawe? Choć może i lepiej!.. Nie zobaczymy się nigdy...
Wtem stała się rzecz straszna.
Nieznajomy, zbliżywszy się do drzwi, zatrzymał się tam na chwilę, niby czegoś poszukując. Rozległ się suchy trzask i snop elektrycznego światła oślepił Lenkę. Zdrada!...
— Jak pan mógł! — zawołała z gniewem. — Co za niedelikatność!... Wyraźnie zastrzegłam sobie...
Nieznajomy spojrzał na nią z uśmiechem.
— Zechce mi pani wybaczyć — rzekł. — Zasłużyłem na jej gniew! Lecz, aby ujrzeć piękną kobietę, popełnia się czasem nietylko niedelikatność, a nawet zbrodnię... Ponad moje siły było pozbawić się widoku tak ślicznej towarzyszki...