Strona:Stanisław Antoni Wotowski - O kobiecie wiecznie młodej.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ja tymczasem padam na kolana i wrzeszczę, ale to ile sił mi starczy:
— Łaski, łaski panie... podpisałam twą tabliczkę — lecz nie chciałam sprzedać duszy!
Czarny patrzy na mnie uważnie.
— To pani jest zapewne panną de Lenclos?
— Tak — bełkoczę.
— I bardzo pani żałuje swego cyrografu?
— Niestety!
— To proszę się uspokoić — może i nie jestem djabłem!
Zbliża się do łóżka chorej, lecz w tym czasie Magdalena już ducha wyzionęła.
— I tak nie byłbym jej uratował — mruczy. A zwracając się do mnie:
— Chodźmy do innego pokoju — tam omówimy sprawę.
— Za żadne skarby! Z panem sam na sam! — wołam — a zwracając się do pani de Sandwick — droga hrabino nie opuszczaj mnie!
Na to czarny:
— Pardon! lecz nasza rozmowa może się odbyć tylko w cztery oczy... jak się podoba, inaczej odchodzę.
Co tu robić? Trzęsę się ze strachu, lecz ciekawość przezwycięża. Namacuję na szyi święcony szkaplerzyk i idę za djablem do przyległej komnaty.
Jesteśmy sami. Siadamy. Czart w te słowa poczyna:
— Pani! to co chcę uczynić jest obowiązkiem uczciwego.