Strona:Stanisław Antoni Wotowski - O kobiecie wiecznie młodej.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

człowieka. Nie proszę nawet o dyskrecję, lecz tuszę, że nie zechce pani szkodzić osobie, która usługę oddaje.
Wstęp ten jest pocieszający. Lecz z djabłem nigdy nie wiadomo co nastąpi. Ściskam też ze wszystkich sił mój szkaplerzyk i słucham
— Nie jestem djabłem — ciągnie dalej czarny — nie jestem nawet tym, który kiedyś pani złożył wizytę...
— Jakto pan nie jest...
— Nie — przerywa mi — to był mój ojciec.
— Ojciec?
— Tak! Żyd portugalski, a jednocześnie lekarz znakomity i uczony. Jestem wielce do niego podobny...
— Nie do poznania...
— Tem bardziej, że ubieram się identycznie. Podobieństwo te — to mój majątek. Szereg osób mylił się jak pani i brał mnie za ojca. Lecz, że z panią żart mógł by zajść za daleko, postanowiłem sprawę wyjaśnić.
Poczęłam lżej oddychać.
— Prawdaż to?
— Wątpi pani jeszcze — tem lepiej. Skoro najmądrzejsza kobieta swego wieku uwierzyła, iż można stać się nieśmiertelnym, cóż mówić o innych. Wszak obecnie ludzie przysięgać mogą, że widzieli mnie nie starzejącym się w ciągu stu trzydziestu lat. Syn mój za pół wieku wyliczy się z znacznie większej liczby. A ci wszyscy, którzy w młodości swej mnie widzieli — gdy go zobaczą zaklinać się będą, iż to ja jestem — tak jak mnie