Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o czemś panience i oboje siedzieli odwróceni tyłem do hrabiny.
— Więc chcesz, czy nie chcesz, bym była twoją? — namiętny szept biegł z ust Orzelskiej. — Chcesz?... Czy wolisz mnie utracić? Jeśli ci zależy na mnie, żądam ślepego posłuszeństwa... Rozumiesz?
— Pchasz do czynów potwornych, Tamaro...
— Rzeczą potworną ci się wydaje złączyć się ze mną na zawsze?
Gorejący jej wzrok hypnotyzował ofiarę, a pod wpływem tego wzroku, głowa młodego człowieka opuszczała się coraz niżej. Orzelska, pewna teraz zwycięstwa, głośno zawołała, udając rozbawioną.
— Zanieś-że prędzej filiżankę herbaty, pannie Zosieńce... Cóż to za niezdara z tego Boba! Łapy mu się trzęsą... Et, lepiej uczynię to sama...
Istotnie pochwyciwszy spodeczek z filiżanką, skierowała się do panienki i postawiła go na stoliku przed nią. Poczem pochyliła się blisko i zapytała półgłosem, lecz tak, że posłyszał to Krzesz.
— Jak ci się, kochanie, podoba mój kuzyn?
— Bardzo miły! — odparła, zaczerwieniwszy się panienka.
Orzelska uśmiechnęła się lekko i powróciła po następne filiżanki. Tymczasem Bob, z niewyraźną jeszcze bardzo miną niósł sporą tackę z ciastkami.
Znów dokoła stolika zaczęła się ta sama, konwencjonalna rozmowa, podsycana przeważnie przez hrabinę. Lecz tym razem, Bob, jakby ulegając otrzymanemu rozkazowi, też wtrącał słówko od czasu

61