Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do czasu, a panna Zosieńka parokrotnie na jego odezwania się odpowiadała uśmiechem.
— Więc to jest ów narzeczony! — myślał Krzesz, obserwując nagłą zmianę. — Czemuż ciskał na mnie takie wściekłe spojrzenia... Wydawało się, że jest o Tamarę zazdrosny... Naprawdę dom zagadek... I wczoraj ten Iwan...
Wspomnienie o rosłym kozaku, dręczyło malarza. Co miały oznaczać niezrozumiałe słowa i dziwne ostrzeżenie. Chętnieby zagadnął o to hrabinę, lecz uczynić to było niesposób. Dziś nigdzie nie spostrzegał kozaka. Po salonie kręciła się tylko fertyczna subretka, a Iwan, wbrew swym przyzwyczajeniom, nie zajrzał ani razu.
Prawdę powiedziawszy, czuł się Krzesz nieswojo. Ogólna rozmowa nudziła go, z panienką nie wiedział o czem gadać, a wyraźną powziął antypatję do doktora, którego nazywano Bobem. W duchu przeklinał nagły przyjazd hrabianki oraz złe fatum, które mu zepsuło tyle obiecujące sam na sam z Orzelską. To też wychyliwszy z rozpaczy, ze dwie filiżanki herbaty i spałaszowawszy niezliczoną ilość ciastek — bowiem wśród największych przeciwieństw losu dobry apetyt malarzom dopisuje — doszedł do przekonania, że nasiedział się dość i postanowił się wynieść. Podniósł się tedy z miejsca i poprawiając swą aksamitną kurteczkę, oświadczył krótko, lecz stanowczo.
— Już pójdę...
Orzelska nie zatrzymywała Krzesza.
— Już pan odchodzi! — rzekła. — Tak prędko?

62