Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sama rozleję herbatę! Będzie smaczniejsza... A ty mi pomożesz, Bobie...
— Może, ja? — zaofiarowała się z pomocą panienka.
— Nie, Bob! To należy do jego obowiązków!
Młody człowiek, posłuszny wezwaniu, powstał z miejsca i podążył w ślad za Orzelską. Ta natychmiast wykorzystała sposobność zamienienia z nim paru słów poufnych.
— Przestań się tak patrzeć! Zwarjowałeś? — syknęła gniewnie, nachylając się nad stolikiem — Malarz to zauważy...
— Nowy flirt! — wymówił równie cicho, złośliwie. — Cóż to znaczy?
— Nie pleć głupstw!... Maluje mój portret!...
— Acha... portret...
— Zresztą jest mi potrzebny...
Brzęk filiżanek głuszył rozmowę. To też młody człowiek głośniej szepnął:
— Wszystko mi się tu nie podoba, Tamaro...
— Jesteś zazdrosny, jak baba i masz babski charakter, odrzekła z tłumionym gniewem. — Powtarzam, malarz jest mi potrzebny, jako narzędzie... Nic cię to nie obchodzi... Masz natychmiast zacząć nadskakiwać tej smarkatej...
— Kiedy mi jej żal!... To, naprawdę, bezbronne dziecko...
— Stare skrupuły?...
— Nie umiem zabić resztek sumienia!...
Jakiś chrapliwy odgłos wyrwał się z gardła Orzelskiej. Na szczęście, Krzesz opowiadał teraz

60