Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Marja Wisnowska. W więzach tragicznej miłości.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To ja! — cicho szepnęła Wisnowska, której pociemniało w oczach na myśl, iż ginie ostatnia deska ratunku — to ja! Ta trucizna działa zbyt powolnie! — znalazła szybko wymówkę.
— Tak! — mówił w półśnie Bartenjew — i na mnie nie działa. Zrobimy inaczej. Mam chloroform. Najprzód cię zachloroformuję a później zastrzelę... potem sam odbiorę sobie życie!
— Jestem zgubiona — skonstatowała z przerażeniem — teraz nie znajdę już nic, teraz naprawdę koniec! Och, gdyby to przewlec jeszcze chwilę, jeszcze choć kilka minut.
— Przypomniało mi się — nagle rzekła — muszę napisać jeszcze parę kartek!
— Pisz! — odparł obojętnie.
Usiadła i wsparła głowę na ręce. Tam za ścianami tego grobowca tętni pełną falą życie, ludzie krążą wolni, weseli, rozbawieni a ona tu ma zginąć tak marnie. Ona, co tak kocha życie... A ratunku niema, niema; próżno usiłowała czynić wszelkie próby, czuje się rozbitą, wyczerpaną. Ha! niech się prędzej skończy, lecz niech dowie się świat, jak było istotnie.
Poczęła znów pisać.
„Człowiek ten groził mi swoją śmiercią — przyszłam, żywą wyjść nie da!“
Może nie dość zrozumiale — przemknęło przez myśl — trzeba wyraźniej.
„A zatem moja ostatnia godzina wybiła.