Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Marja Wisnowska. W więzach tragicznej miłości.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chwilę milczała, rozmyślając jaką lepiej dać odpowiedź.
— Nic jeszcze nie wiem! W każdym razie cokolwiek się stanie, mam serdeczną prośbę do pana! I koniecznie, koniecznie, jeśli pan Sasza, mnie choć odrobinkę lubi, musi mi to obiecać!
— Spełnię każdą prośbę!
— Więc kategorycznie wymagam, aby pan mi dał słowo, słowo, słowo honoru oficera, że nigdy, nigdy... krzywdy sobie nie zrobi!
— Że nigdy sobie krzywdy nie zrobię? — powtórzył, kładąc nacisk na ostatnie zdanie — owszem — dodał, zastanowiwszy się i spoglądając na Wisnowską jakoś dziwnie, z ukosa — mogę to przyobiecać, ale pod jednym warunkiem?
— Jakim?
— Ponieważ wyjeżdża pani, jak słyszę, na czas dłuższy, za dni parę... ja z mej strony proszę, aby zechciała przyjść do mnie, do mieszkania, które dla niej urządziłem, na Nowogrodzkiej i tam... na pożegnanie... spędziła ze mną chwil kilka. Urządzałem to gniazdko tyle czasu, wyłącznie dla pani, że doprawdy byłoby mi przykro, gdyby nie zechciała go ani razu zaszczycić swoją obecnością. To byłoby okrutne! Sądzę, wart jestem tak błahego poświęcenia i paru chwil podarowanych z litości... Jeśli mi pani przyobieca wizytę, przysięgam słowem szlachcica, że nietylko nigdy sobie życia nie odbiorę, ale i panią,