Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Magja i czary.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wieniec z liści werweny, przewity złotym łańcuchem. W jednym ręku dzierżyłem miecz, zaś w drugim Rytuał.
Rozpaliłem obydwa ognie przepisanemi substancjami i począłem, zrazu cicho, poczem głosem podniesionym inwokacje. Dym rozpościerał się, płomień zamigotał i zgasł nagle. Zdawało mi się, że ziemia zadrżała, szumiało w uszach, serce biło silnie. Dołożyłem parę gałązek, oraz wonności do piecyków, a, gdy płomień zajaśniał na nowo — dostrzegłem wyraźnie, przed ołtarzem, postać człowieka nadnaturalnej wielkości, postać chwiejną i mglistą. Powtórzyłem zaklęcia i wszedłem w krąg, który nakreśliłem zawczasu pomiędzy ołtarzem, a trójnogiem: wówczas ujrzałem, jak głąb lustra, znajdującego się na wprost, poczęła się stopniowo rozjaśniać, a z niej wyłaniała forma, zbliżająca się, gdyby ku mnie.
Zawołałem trzykrotnie imię Apolloniusa, przymykając oczy, a gdy je otwarłem, jakiś człowiek stał przedemną, okutany całkowicie w coś w rodzaju całunu, który wydawał się raczej szarym, niż białym, twarz zjawy była wychudła, smutna i bez zarostu, co bynajmniej nie odpowiadało wyobrażeniu, jakie sobie wytworzyłem o Apolloniusie.
Odczuwałem zimno niezwykłe, a gdy otwarłem usta, by pytanie zadać zjawie, było mi niesposób wydać dźwięk artykułowany. Położyłem wówczas rękę na znak pentagramu, kierując jednocześnie ku widmu ostrze szpady i rozkazując myślowo tym znakiem, nie przerażać mnie i być posłusznym. Wtedy jego kształty poczęły się stawać niejasne i nagle znikł. Rozkazałem mu powrócić: poczułem tedy coś, co owiało, jak tchnienie, coś uderzyło w rękę, która trzymała szpadę, ręka ma opadła bezwładnie, gdyby sparaliżowano po ramię. Zdawałem rozumieć, iż broń obrażała zjawę, wetknąłem ją ostrzem