Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Magja i czary.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przy dziennym blasku wypadki ubiegłej nocy wydały się jeszcze bardziej niezrozumiałe.
Poszedłem do fermy na śniadanie. Opowiadanie moje, jakkolwiek brzmiało nieprawdopodobnie, uczyniło duże wrażenie, szczególnie na moich rodzicach i na M. N.
Po śniadaniu, koło dziesiątej, wszyscy chcieli obejrzeć miejsce wypadków; udajemy się więc wspólnie do zajmowanego przezemnie domku.
Na pół drogi napotykamy wieśniaczkę; ta mówi, że szła właśnie do nas, by M. N. zechciał odwiedzić B., która zachorowała. Inna kobieta, przed chwilą była weszła do B. w jakiejś sprawie i zastała tą, pokaleczoną.
Przyśpieszamy kroku; przyznaję, byłem dziwnie wzruszony zasłyszanemi słowami.
U B. oczekiwał nas straszliwy widok.
Leżała ona bez przytomności na łóżku. Twarz miała pokrytą zakrzepłą krwią, która zalewając oczy sączyła się jeszcze cienkim strumieniem ze śmiertelnej rany na głowie. Rana ta, zadana bezwzględnie jakimś ostrym narzędziem, rozpoczynała przy włosach, a kończyła z nasadą nosa, ciągnąc na przestrzeni siedmiu i pół centymetra. Czerep był dosłownie rozłupany i mózg dobywał się na wierzch przez otwór.
M. N. i ja pobiegliśmy do domu. M. N. po bandaż — ja, by co prędzej, wysłać posłańca do najbliższego lekarza.
Gdym wrócił, M. N. już był zrobił prowizoryczny opatrunek. Chata zapełniła się ludźmi. Wszyscy w głowę zachodzili, co stać się mogło. Że jednak B. powszechnie była znienawidzona, powodowała obecnemi raczej ciekawość, niż litość. Nikt rannej nie żałował, a żona oberżysty odezwała się na głos: „nakoniec B. dostała, co jej się dawno należało“.