Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Magja i czary.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Musiała dostrzec, gdyśmy wchodzili, gdyż wychodząc zauważyłem, że stoi przy drzwiach, oparta o ścianę. Owczarek, co podążał z tyłu, naraz wydaje pisk bólu, jak pies, którego silnie uderzono znienacka i ucieka, ile sił, w stronę fermy. Zdumieni spoglądamy na tą scenę, a kobieta wciąż stojąca przed chatą, poczyna cicho się śmiać. Sam, nie wiem czemu, ogarnęło mną dziwne rozdrażnienie. Poczynam wołać psa, który był w odległości stu kroków. Na me uporczywe gwizdanie, zawraca i powolutku zbliża z powrotem, lecz tak przerażony, że przykuca co chwilę, a ogon tuli pod siebie. W miarę zbliżania i gdy głos mój coraz silniej doń dobiega, nabiera odwagi. Już jest o dwanaście metrów, wtedy zamiera na ziemi, głucho warcząc.
Wyczuwałem, że coś się stać musi (M. N. później wspominał, że ogarniało go omdlenie). Instynktownie spojrzałem na B.; twarz miała wyraz twardy, nienawistny. Nigdy nie mogłem zapomnieć tego szatańskiego zaiste wykrzywienia, jak również zrozumieć niepohamowanego gniewu, zdawało się bez przyczyny, który mną owładał.
Rzuciłem krótki, ostry rozkaz — wiedziałem, iż pies usłucha. Wyprężył się, uniósł z ziemi i z rykiem wściekłości rzucił w kierunku kobiety; ta szybko uskoczyła do chaty, zatrzaskując drzwi. Zwierzę wsparło się łapami i drapiąc zaciekle, usiłowało dostać do wewnątrz. Z trudem uspokoiłem rozszalałego owczarka; wziąłem go za obrożę i w ten sposób zaciągnąłem do domu.
Długo w noc siedzieliśmy z M. N., dyskutując nad dziwnym zajściem i snując tysiące komentarzy.
Nazajutrz wyjechałem do Paryża.
W grudniu otrzymałem ponowny urlop; też co rychłej