Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ulice, któremi dążyłem, zmierzając do koszar, świeciły pustką, z nikąd nie dobiegało tętno życia stolicy, uśpionej już o tej porze, ni też ciszy nie mącił odgłos kroków przechodnia.
— Tam do czarta!
Tuż obok mignęła czarna postać i zajrzawszy ciekawie w twarz, skryła się w mrokach równie szybko, jak z nich wypłynęła. Spotkanie na tyle nastąpiło nieoczekiwanie, żem wzdrygnął się cały, zaklął i przystanął na chwilę.
— Czyżby mnie śledził?
Brała mnie chętka, pogonić za nocnym ptaszkiem, a pochwyciwszy go za kołnierz, zaciągnąć pod latarnię, aby przyjrzeć mu się z blizka. Zniknął już jednak, pozatem jakież miałem prawo napastować człowieka, za to jeno, iż prześlizgiwał się tuż koło mnie spokojnie, nie szukając zaczepki — wszak, mógł to równie dobrze być, spieszący do domu, zapóźniony mieszczuch, a nie zaś szpieg koniecznie. Choć... choć, głos jakowyś powtarzał, iż spotkanie owo nie było bez kozery, związek miało z moją osobą, związek z bytnością u księżnej...
Zatem, zapewne śledzono mnie... Lecz kto, czemu, w jakim celu?...
Wspomniałem tajemnicze ostrzeżenie... i nagle, kojarząc ów list z wiadomością, otrzymaną od Simony i z obecnem spotkaniem... szepnąłem... Jakób...
Sam nie wiem, czemu wyszeptałem to imię — napotkany człowiek, szpieg, czy zwykły przechodzień, — w żadnym razie podobny nie był do Jakóba. List, dostarczony w sposób niezwykły, również pochodzić nie mógł od zdrajcy, gdyż w tym czasie znajdował się w więzieniu, lub dokonywał zamierzoną z więzienia ucieczkę...
A jednak wstrząsnął mną dziwny niepokój, ujrzałem wyraźnie tę starą, pomarszczoną twarz,

148