Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy się ze swego miejsca, zbliżył się do niego.
Podczas, gdy przyjaciele poczęli się ściskać i ca łować, zimne ciarki przebiegały wzdłuż pleców Marlicza. Stało się to, czego się obawiał najbardziej. Mon gajłło znał widocznie doskonale Kuzunowa i nieszczę ście chciało, że spotkali się tu wszyscy w restauracji „Europejskiej“. Zaraz bomba pęknie.
— Ten bencwał widział nas w Wilnie! Mieszkał w „Bristolu“! — szepnął, zdławionym głosem, nachylając się do Tamary. — Jest głupi. Obawiam się, że wszystko wypaple!
— Niemożliwe! — zabrzmiała jej cicha, przestra szona odpowiedź i widział, że zbladła.
Tymczasem Kuzunow, wypuszczony z niedźwie dzich objęć kresowca, zaprosił go serdecznie do stolika.
— Chodź, Onufry! Będzie nam bardzo miło! Nie będziesz nam wcale przeszkadzał...
— Z przyjemnością, kotusik!
Marlicz najchętniej zapadłby się teraz pod zie mię.
— Jak tu dać do zrozumienia temu idiocie — myślał niespokojnie — żeby trzymał język za zębami?
Niestety, było już zapóźno.
Dyrektor, podprowadziwszy go bliżej, począł przedstawiać:
— Pan Mongajłło, mój stary przyjaciel... Moja narzeczona... Pan Marlicz, urzędnik mego banku...
Mongajłło, wprawdzie ucałował wyciągniętą rącz kę Tamary, uśmiechając się z przymusem, nawet klep nął Marlicza po ramieniu, ale wnet na jego obliczu odbiło się zdziwienie.
— Czyja narzeczona, kotusik?
— Moja! — z uśmiechem powtórzył Kuzunow,