Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że to, co uczynił nie zgadzało się zbytnio z oficjalną moralnością, nie należało się tym przejmować.
— W podłożu każdej szybkiej kariery — starał się usprawiedliwić w duchu, przeczytanym gdzieś so fizmatem — leży stale wielkie świństwo.
Drgnął raptem, gdy tak rozmyślał. Spostrzegł ze zdziwieniem, że w drzwiach sali restauracyjnej uka zał się z powrotem Mongajłło który widocznie, nie znalazłszy kompana, raz jeszcze tu zajrzał, przed uda niem się na spoczynek.
— Znowu go tu diabeł przyniósł! — pomyślał. — A cóż to właściwie może mnie obchodzić?! — Jest gruboskórny, ale nie ośmieli się podejść do stolika, skoro zauważy, że siedzę w obcym towarzystwie — Zre sztą, uprzedzałem go...
Ale znów wstrząsnął nim nieokreślony niepokój.
— Niedobrze, że mnie widzi powtórnie z Tamarą. Ależ, żeby już prędzej sobie poszedł...
Tymczasem towarzyski „kotusik“ nie myślał o odejściu. Uważnie rozglądał się po sali i wreszcie za trzymał swój wzrok na ich stoliku. Popatrzył i zaczął się uśmiechać... Ale choć początkowo można było są dzić, że cieszy się, widząc razem „narzeczeńską pa rę“ — Marlicza z Tamarą — ten uśmiech skierowany był nie do nich. I wtedy stało się to najstraszniejsze.
Mongajłło powoli, niczym niedźwiedź począł się toczyć do ich stolika, a,zatrzymawszy się przed nimi o kilka kroków, uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i otwierając szeroko ramiona, jakby kogoś pragnął por wać w objęcia, huknął swym tubalnym głosem.
— Janek! Kotusik! Kogo ja widzę?! Stary dru chu, jaki jestem rad, żeśmy się spotkali!
— Ach, to ty, Onufry?! — równie radośnie za wołał Kuzunow, spostrzegłszy Mongajłłę i, podniósł