Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krości. Et, chyba żadne... Teraz, na szczęście wy szedł, a jutro pewnie wróci do Wilna...
Dalsze rozmyślania przerwało ukazanie się Tama ry i Kuzunowa w drzwiach sali restauracyjnej. Mar licz zerwał się ze swego miejsca i pośpieszył na ich spotkanie.
Tamara, w czarnej, lśniącej, głęboko wyciętej wieczorowej sukni wyglądała jeszcze ponętniej, niż zazwyczaj. Tylko lekkie cienie pod oczami świadczy ły o tragicznych przeżyciach i bezsennie spędzonej nocy.
— Pan Jerzy Marlicz! — przedstawił go dyrektor.
— Bardzo mi miło! — wymówiła, nie patrząc na niego i podając obojętnie rękę do pocałunku.
Lecz, jeśli piękna kobieta zachowywała się istotnie tak, jakgdyby po raz pierwszy widziała go w ży ciu, Marlicz nie mógł powstrzymać mimowolnego drże nia i czerwień raptowną falą zalała jego policzki.
Na szczęście, Kuzunow tak był zaprzątnięty wła snym szczęściem, że nie zwrócił uwagi na zmieszanie podwładnego. A może przypisał je wrażeniu, jakie wy warła na niego uroda narzeczonej i był z tego dumny.
— Siadajmy! — zawołał. — I tak pan Jerzy dość się naczekał, ale pani Tamara była cierpiąca i ledwo udało mi się ją nakłonić do odwiedzenia restauracji!
Zajęli miejsca przy stoliku i wnet pani kelnerów wraz z maitre d‘hotel‘em zaczęli na nim ustawiać butelki i zakąski. Dzięki temu Marlicz ochłonął całkowicie a nawet popatrzył na Tamarę. I ona rzuciła mu ukradkiem wiele znaczące spojrzenie, które mówiło:
— Bądźże mężczyzną! Przecież widzisz, wszyst ko idzie znakomicie!