Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego rękę niedźwiedzią łapą i cieszył się, niczym najserdeczniejszym przyjacielem. — Toć mówił Kotu sik, że tu jadę, tylkoś ty na mnie nie chciał zaczekać. Taki byłeś rozamorowany z twoją narzeczoną...
— Jaką narzeczoną? — nie rozumiał w pierwszej chwili, zapomniawszy, że w ten sposób mu przed stawił Tamarę.
— No, ta, coś od niej, Kotusik, z numeru wycho dził! Takeś mi powiedział... że, niby wasz ślub niedługo...
— Tak, tak...
— Widzisz, Kotusik! Co ty już nie pamiętasz, ja kie masz narzeczoną? Aj, baba, śliczna baba... Kotu sik, można tu się do ciebie?..
— Niestety! — wyrzekł sztywno, chcąc, się odczepić ostatecznie od Mongajłły. — Oczekuję, właśnie ją... Bardzo mi przykro, ale dziś nie mogę służyć towarzystwem, może innym razem.
Kresowiec nie obraził się o tę chłodną odprawę.
— Oczekujesz? A... to nie będę przeszkadzał... Wiesz, co? Pójdę z „Europy“... Nikogo ze znajomych tu nie ma, a samemu pić, nudno... W innej knajpie może spotkam kompana.
Uścisnął rękę Marlicza, że aż zatrzeszczały kości i znikł. Ten, odetchnął z ulgą. Odejście Mongajłły z restauracji było mu wysoce na rękę i zadowolo ny był, że go nie zobaczy w towarzystwie Kuzunowa i Tamary. A nuż znał dyrektora? Jakiś dziwny niepo kój ścisnął sercem Marlicza.
— W każdym razie — pomyślał — dobrze się stało, że diabli stąd wynieśli tego starego byka! Też licho nadało, żem go musiał spotkać na korytarzu w hotelu i ratując honor Tamary, powiedziałem mu, że to moja narzeczona. Jeszcze wynikną z tego przy-