Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zdawało mi się, że tam... ot z pośród tych drzew... biegnie ku mnie jakiś człowiek straszliwy... blady, z rozwianym włosem, w potarganem ubraniu. Ten człowiek był pijany, pijany rozpaczą i... taki biedny...
— No... no...
— Tym człowiekiem byłem ja, dokończył powoli, znakomicie poznałem sam siebie...
— Oj dzieciaku, dzieciaku... zawołała ze śmiechem Sand. Wierzysz w podobne głupstwa?
— A jednak... westchnął poeta.


∗                    ∗

— Wiesz, mówił, w parę dni później Alfred do George, gdy powrócili do Paryża w celu poczynienia przygotowań do podróży — wszystka idzie na opak!
— Jakto?
— Moja matka stanowczo sprzeciwia się wyjazdowi?
— Z jakiej przyczyny?
— Sama nie wie! Mówi, iż jakieś nieszczęście mnie spotka.
— A ty jesteś taki malusieńki chłopaczek i musisz się stosować do woli matki?!
— W każdym razie nie chciałbym jej sprawić przykrości!
— Damy sobie radę! Przekonam ją!
— Przecież jej nie znasz i u niej nie bywasz? Co zrobisz?