Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak nam dobrze!
— Lepiej być nie może! George! Mam pomysł!
— Pewnie nowe szaleństwo! Słucham!
— Nie szaleństwo a projekt poważny! Wyjedziemy!
— Wyjedziemy razem? Świetnie! Dokąd?
— Do Włoch... do Wenecji! Tylekroć opisywałem Wenecję, pamiętasz w mojej „Venise la rouge“ a nigdy nie byłem... Tam dopiero prześnimy prawdziwy sen o szczęściu! A ile wrażeń przywieziemy!
— Ty mój najdroższy chłopaku!
Przywarli do siebie; chwilę długą pozostali w bezruchu. Fascynowała ich niebieska kraina lagun, wspaniałe pałace patrycjuszy, wieże kościołów Św. Marka... Pierwsza George wyrwała się z zadumy. Z przerażeniem spojrzała na kochanka. Był blady, sztywny, oczy patrzyły szklisto, nieprzytomnie.
— Alfredzie! Alfredzie! — zawołała z przerażeniem — co ci jest?
— Nic... nic... mówił, powoli przychodząc do siebie.
— Zamiast cieszyć się... zapadasz w jakąś rozpacz... możeś chory...
— Nie, ale kiedyśmy siedzieli... miałem taką okropną wizję...
— Wizję? Jaką? Mów!