Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i śniadej cerze, oczach wyłupiastych, żółtych białkach, orlim nosie i grubych wargach. Bardzo szczupła, sprawiała wrażenie przebranego chłopca. Zjawisko naogół raczej dziwne, niźli piękne, lub zastanawiające. Nie mówiła prawie nic, wpatrując się przez cały czas w sąsiada-filozofa Jouffroy. Natychmiast po obiedzie oddaliła się wraz ze swym przyjacielem Gustawem Planche’m, który dość niezgrabnie otulał ją w szal, wywołując uśmiech na ustach wszystkich swą rolą „sigisbea“.
Tą rolę Planche wyczuwał znakomicie, był mało znaczącym panem, którego w każdej chwili pozbyć się można; statystą w przerwie między dwoma romansami. Sama Sand tłumaczy, czemu nie mogła zbliżyć się do niego:
„Oddawał mi usługi wielkie — czytamy w jednym z jej listów — nie tylko, że dzięki jego uwagom musiałam się zająć więcej moim stylem, pisywałam bowiem dotychczas zbyt niedbale lecz również dla tego, że dzięki długim rozmowom zyskałam wiele najróżnorodniejszych wiadomości.
Ale przyjaźń ta miała dla mnie wielkie niedogodności. Otaczała mnie nienawiściami gwałtownemi.
Już de La Touche poróżnił się ze mną przez niego a ci wszyscy, których Planche zadrasnął w swych artykułach, uważali za niemożliwe by-