Strona:Stanisław Antoni Wotowski - George Sand.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

biedne ptaszyny chroniły się do pokoi przed mrozem, karmiła je i pielęgnowała aż do wiosny... wtedy zwracając im wolność. Pełno było w pałacu psów bezdomnych, kotów a szpaki i wróble niejednokrotnie gościom skakały po głowach.
Śród takiego monotonnego a dalekiego od burz i trosk życia a przedewszystkiem wytężonej, olbrzymiej literackiej pracy, płynęły dwa ostatnie dziesiątki lat życia kasztelanowej.
Naogół nudno nie było. W Nohant istniał cały dwór. Mimo pozornie oziębłego „zaspanego“ początkowo przyjęcia gospodyni, każdy po jakimś czasie czuł się tam tak swobodnie, czuł się tak dobrze, że przybywszy z zamiarem spędzenia paru dni bawił miesiące. Malarz Eugenjusz Lambert przyjechawszy na tydzień — pozostał dziesięć lat!
Ci to stali goście, ten wieczny dwór, pochłaniał zarobki Sand, będące przy jej płodności istotnie olbrzymiemi. Obliczano, iż przeciętnie, mimo wydawców, którzy obdzierali i oszukiwali, zarabiała piórem rocznie do stu tysięcy franków.
Do Nohant zjeżdżali nie tylko przyjaciele i zaproszeni goście. Napływały tam tłumy ciekawskich, specjalnie cudzoziemców, bo sława autorki „Indjany“, „Lelji“, „Mauprat’a“ napełniała całą Europę.
Rzadko kiedy George przyjmowała intruzów i z całym spokojem płatała prawie wszystkim figle.