Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Huba! Zastanów się...
Switomirski jednak już był daleko. Szedł, przygarbiony, oddalając się pośpiesznie od kamienicy, w której zamieszkiwała przyjaciółka.
Baron zastanawiał się przez chwilę, czy go ma dogonić. Wreszcie machnął ręką.
— Idjota! — wyrwało mu się niezbyt pochlebne określenie przyjaciela. — Potrójny idjota! A tak wszystko zapowiadało się dobrze!... Ha!... Sam będę musiał dać sobie radę z Grotem...

Kiedy żokiej wpadł do mieszkania swej kochanki — ta w pierwszej chwili nie poznała go wcale. Oczy błyszczały mu dziko, na policzki wystąpiły wypieki, a usta wykrzywił wyraz wielkiej zaciętości.
Zresztą po ich ostatniej rozmowie, najmniej spodziewała się jego odwiedzin.
Ujrzawszy żokieja zbladła, cofając się o parę kroków.
— Cóż cię sprowadza? — wyszeptała, starając się obojętną miną pokryć niepokój. — Sądziłam...
— Mów prawdę! — krzyknął Grot, nie bawiąc się w długie wstępy. — Tyś zatruła konia?
— N... nie...
— Nie kłam!...
Irma na chwilę przymknęła oczy. Całą siłą postarała się opanować. Tylko gwałtownie zadrżały jej ręce.
— O co chodzi? Jaki koń? — zapytała nagle spokojnie, głosem, w którym nie znać już było lęku.

94