Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Może posłyszałby żokiej z ust panny jeszcze serdeczniejsze słóweczko, które natchnęłoby go radością i otuchą, gdyby nie niespodziewana przeszkoda. W tejże chwili na progu ukazał się stary o siwych bokobrodach kamerdyner — sługa jakiego się jeszcze widuje w pańskich pałacach, lub francuskich komedjach — meldując:
— Proszę jaśnie hrabianki! Przyszedł interesant. Koniecznie chce jaśnie hrabiankę widzieć... Czy mam go prosić?...
— Nie powiedział o co mu chodzi?
— Powiada, że sprawa pilna i ważna!
— Pewnie nowy dług Huby! — szepnęła cicho. Kiedyż to się skończy? Już nie mam czem płacić!... A jak się nazywa? — dodała głośno...
— Lisik!... pan Lisik...
— Nie znam!.. Niech tu wejdzie!...
Grot skłonił się, pragnąc odejść, aby podczas niemiłej zapewne rozmowy, nie być intruzem. Tina powstrzymała go jednak ruchem ręki.
— Niech pan zostanie!... Wolę tego Lisika załatwić przy panu...
W saloniku pojawił się lichwiarz. Szedł, swoim zwyczajem zgięty w ukłonach, a pomarszczoną twarz wykrzywiał fałszywy uśmiech. Uśmiech ten stale służył mu za maskę, gdy przybywał obdzierać dłużników z ostatniego mienia...
— Takie nieszczęście... jaśnie panno hrabianko! — mamrotał, lubując się w zawiłych wstępach. — Nieszczęście w tak świetnej rodzinie!... O, wielki to był mąż, nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, hrabia Hubert... Zacności człowiek! Nikt go więcej nie cenił i nie respektował odemnie.
— O cóż chodzi? — przerwała, spoglądając na przybysza niechętnie, raził ją bowiem jego obłudny

117