Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem co zrobię! Postaram się go zatrzymać, jeśli idzie, na schodach. Pan przez ten czas....
Pobiegła na palcach do wyjściowych drzwi, przez wielką salę. Usłyszałem, jak je zamykała za sobą. Pozostałem sam.
Pospiesznie porządkowałem. Powsuwałem dokumenty i listy do kieszeni, próżną szkatułkę wrzuciłem do wewnątrz szafy i ją zatrzasnąłem. Powiesiłem sztylet, zgasiłem światło i wyszedłem, wskoczyłem raczej do pierwszego pokoju, zamykając na klucz dzwi sypialni i raz po raz oglądając poza siebie, czy nie zostanę przyłapany na gorącym uczynku, podczas „roboty”.
Lecz ani niespodziana interwencja, ani żaden odgłos nie przeszkodziły w szczęśliwem zakończeniu „porządków. Teraz, gdy byłem w pierwszej sali, zbliżyłem się do wyjścia, nadsłuchując czy nie posłyszę toczącej się na schodach rozmowy. Lecz i tam panowała cisza. Snać musiała moja towarzyszka jakimś wykrętem udobruchać cerbera i rozmawia z nim tam, na dole, w składzie desek, pozostawiając mi możliwie dużo czasu. Co za odwaga, zimna krew i spryt! Nie ma w sprawach detektywnych, jak kobiety pragnące się zemścić! Może śmiało pani wracać, jestem gotów!
Byłem w złotym humorze. Osiągnięty cel wyprawy napawał mnie dumą a nieograniczone zaufanie w przebiegłość wspólniczki nakazywało wierzyć, że równie dowcipnie wydostaniamy się z legowiska lwa. A to ci minę wspaniałą będzie miał jutro czarny adept! Szczere kondolencje zasyłam! Nakoniec uściśniemy się za bary z jegomościem!
Usiadłem na krześle, spokojnie oczekując na dalszy bieg wypadków.
Lecz mijały minuty za minutami, upłynął może kwadrans, może pół godziny — nikt nie nadchodził.