Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ubiorów, płaszczy, szpad i masek, służących do tajemnych obrzędów, jakieś fartuszki, makaty, serwety. Gorączkowo przerzucałem i ryłem rękoma w materjach. Stroje nie interesowały mnie zgoła, co innego mi było potrzebnem. Nagle, na samym spodzie, natrafiły palce na twardy przedmiot. Dotykiem wyczułem skrzynkę, wyrwałem szybko i biegłem do światła.
Niewielka ta drewniana skrzynka, rzeźbiona była w dziwne znaki. Na pokrywce widniał wyryty wizerunek Bafometa, potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim głobie. Oczy miał z maleńkich rubinków i patrzył ten symbol czartowski, rzekłbyś, ironicznie i złośliwie, na mnie, profanatora, który chciałem odebrać, strzeżone przezeń tajemnice.
Nie namyślając się, wsadziłem puginał w szparę zamkniętej szkatułki i nacisnąłem z całej siły. Drzewo pękło z trzaskiem a z rozwartego pudełka posypał się szereg dokumentów, listów fotografji. Z innemi na podłogę upadł... pamiętnik Mary.
Schylałem się właśnie, by podnieść leżące papiery i obejrzeć bliżej, gdy nagle...
Dobiegł, jakby szmer otwieranych na parterze drzwi, prowadzących na górę.
— Słyszał pan? — zawołała.
— Napewno idzie odzwierny! — sięgnąłem po brauning.
Umilkliśmy, nasłuchując. Żaden dzwięk nie dobiegał z dołu.
— Zdawało nam się?
— A jednak...
— Co robić?
— Doprowadzić wszystko do porządku — mówiła szybko — papiery mamy, to najważniejsze...
— Za mało czasu, aby porządkować!