Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
3 października Niedziela.

Teraz dopiero mogę nieco skupić myśli. Przez trzy dni go nie widziałam. Wczoraj dostałam zawiadomienie, bym stawiła się, jak zwykle. Oni mi nie dowierzają, jestem zewsząd otoczoną szpiegami... czuję to... na ulicy... nawet w bramie domu uwijają się jacyś podejrzani ludzie. Nie mam się nawet kogo poradzić! Wczoraj, gdy odebrałam bilet, doszłam do takiego zdenerwowania, że o mały włos wszystkiego nie powiedziałam Renie. Ona musi coś przeczuwać. Ale opis mej hańby nigdy nie przecisnąłby mi się przez usta. Co robić? Przecież ja muszę milczeć... milczeć... ...jak grób... chyba... jedyne wyjście... Trzeba ratować Renę, inaczej zginie...
Chodziłam błędna parę godzin po ulicy... Śmierć nie jest przerażająca, to wielka wybawicielka... Ale pójdę jutro, uczynię ostatnią próbę. Podpiszę wszystko, co zechce... może wtedy...

5 października Wtorek rano.

Jestem zupełnie spokojna, bo się zdecydowałam.
Gdy przybyłam, jak zwykle, wysłanem autem, światła w małym domku były pogaszone. De Loves stał na werendzie. Pochmurny, popatrzył na mnie dziwnie.
— Niema zebrania? — zapytałam.
Nie odpowiedział lecz wziął silnie za rękę i poprowadził tylnem prześciem z willi. Tam oczekiwał samochód gotowy do drogi. Wciągnął mnie do wewnątrz i zatrzasnął drzwiczki.
— Co to ma znaczyć? — zawołałam przerażona.
— Zdradziłaś? — rzucił krótko.
— Ja?
— Nie kłam! A ten szpieg co z twoją siostrą za tobą przybył?