Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadano mi imię „Nahelael”, bo każdy i każda przybrane miano nosi. Mam przejść szereg prób; jako jego „żona wybrana” dojdę do godności mistrzyni. Ceremonja odbywała się jak przedtem. Wysłuchałam szeregu oracji, z nich niewiele rozumiem. Wszystko takie mgliste... galimatjas urywków o zbawieniu ludzkości, kabalistyczne cytaty pomięszane z kultem Djonizosa, Orfeusza i Astarte. Wyrzeczenie się wszelkich dóbr i wszechpotęga zmysłów...
A potem ta wstrętna uczta... Siedziałam koło niego. Wszyscy byli w maskach. Kobiety bezwzględnie muszą pochodzić z najlepszego towarzystwa, mężczyźni są wysoce inteligentni... Co to jest? Banda szaleńców czy degeneratów? Co on w tem robi? Czy oni go oplątali czy on igra, jak z kukłami? W takim razie jest... nie chcę pisać, choć wszystko wskazuje... W pewnym momencie jedna z „sióstr”, wysoka blondyna o której wspominałam, nachyliła się ku mnie.
— Ciesz się! ciesz! mistrzyni! — wyszeptała jadowicie — nie długo twego panowania...
— Nie rozumiem? — odparłam zdziwiona.
— Były przed tobą, po tobie też będą... Najprzewielebniejszy często zmienia...
Odwróciła się ze śmiechem, by nadal prowadzić z sąsiadem rozmowę.
A potem „czasza zapomnienia”... Znów jestem rozbita, złamana... Ja się do tego nigdy nie przyzwyczaję, to ohydne! Rozmówię się kategorycznie...

30 września Czwartek.

Boże! W czyje ręce ja wpadłam! Dziś zrzucił maskę! To potwór! Czego on nie żąda odemnie... bym była szpiegiem... donosiła wszystko, co się dzieje u znajomych, pozyskiwała nowe „siostry”... Stanowczo pragnie wciągnąć Renę... nigdy... przenigdy...