Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przysięgam...
— Powtarzam, nie kłam! Niech się ucieszą! Zastaną pustą willę... My jesteśmy wszędzie i zgóry wiemy czyja wizyta nas czeka...
Boczną drogą, śród drzew, jechaliśmy okrążając.
— Patrz! — zawołał.
Wpiłam się wzrokiem w ciemności. Na drodze stał oświetlony samochód. W nim najwyraźniej siedziała Rena z jakimś nieznajomym. Co to oznaczać miało?
Chaotycznie, plącząc się, płacząc i zaklinając poczęłam tłomaczyć. Czy uwierzył akcentom szczerości przebijającym się w mych bezładnych frazesach, czy udał, że wierzy, lecz nic nie odpowiadał. W pewnym momencie rzucił:
— Najwyżej zmienimy lokal zebrań! Jutro się tem zajmę! I tak Konstancin w zimie był niedogodny...
Wjeżdżaliśmy w jasno oświetlone ulice Warszawy. Na placu Zbawiciela de Loves zatrzymał maszynę.
— Wysiądziemy, weźmiesz auto i natychmiast pojedziesz na Świętokrzyską. Położysz się do łóżka i udasz przed siostrą zdziwienie. Mimo wszystko nie bardzo ci wierzę, więc posłuchaj dobrze, co powiem... Rozmyślnie zrobił pauzę, poczem powoli i dobitnie mówił:
Abo wprowadzisz mnie dobrowolnie do waszega domu i przedstawisz Renie... nie dalej niż jutro... lub też sam osobiście pojutrze u pań będę... a myślę, że to wypadnie znacznie gorzej... Nie usiłuj zawiadamiać policji, lub uciekać z Warszawy... to się na nic nie zda... tylko byś się skompromitowała... a ja potrafię wszędzie odnaleźć...
Gdy stałam na chodniku, ironicznie dorzucił.
— Żonę, sądzę, zawsze odwiedzać wolno... Ale,