Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Wtorek 20 października.

Zakradłam się wczoraj w nocy do małego domku, zakradłam, dzięki dorobionemu kluczowi. To co się stało jest tak straszne, że wprost boję się pisać.... mnie wykreślono z liczby żyjących.... lecz może te wiersze... jeśli kto je czytać będzie... uchronią innych....
Z początku nie zauważyłam nic niezwykłego. Domek wydawał się wymarły. Gospodarza nie było. Nie zapalając światła oczywiście, postanowiłam zaczekać. Chciałam wiedzieć, jak wygląda ten człowiek, gdy jest sam, gdy zrzuci maskę!
Rozkład mieszkania znałam mniej więcej.
W pokoju środkowym-gabinecie, tuż za przedsionkiem, znajdowała się mała nisza, przesłonięta kotarą. W niej stały różne rupiecie, stolik nadłamany, stary fotel i kufry. Wiedziałam, że bez niezwykłego przypadku nikt tam nie zajrzy.
Wtuliłam się w fotel, postanawiając zaczekać dopóki nie wróci, a potem z ukrycia obserwować zachowanie, może podchwycić wątek rozmowy.... Siedziałam śród ciemności i ciszy. Mijały minuty, kwadranse... zegar wybił dziesiątą. Znaczy się, czekałam dwie godziny, bo przybyłam mniej więcej o ósmej.
Zastanawiałam się już czy dobrze uczyniłam wdzierając do mieszkania potajemnie? Może de Loves nie miał żadnych tajemnic? Może mniemane dwuznaczności postępowania były zwykłemi interesami?
Może przypuszczenia, oparte na przesłankach jedynie, były niesłuszne? Czy nie był dla mnie czuły, subtelny i pozornie zupełnie oddany? Co mogłam mu zarzucić? — A teraz... jeśli mnie dostrzeże... może istotnie nabrać odrazy, iż go szpieguję i nachodzę!
Poczynałam żalować, że się tu znalazłam. Właściwie nie wiedząc co począć, chwilami wstydząc się nerwów moich, podnosiłam się już z fotela, aby równie cicho