Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo są zaklęcia, wonie, dotknięcia, które kobietę przyprowadzić mogą o szał... kończył opowieść.
— W pięknych bajkach, miły amfitryjomie — odezwałam się po chwili. — W pięknych bajkach, lecz nie wierzę, by tak było w istocie...
— A chciałaby pani tego spróbować?
— Gdyby się ktoś znalazł, coby to uczynić potrafił...
Pan może? — dodałam drwiąco.
— Proszę podać rękę! — wyrzekł powoli.
Wahałam się chwilę.
— Boi się pani? Nie nalegam!
— Niczego się nie boję! Ciekawam poznać czary! Lecz zastrzegam, że na hypnotyzm się nie zgadzam!
— To nie jest hypnotyzm! — zabrzmiał głucho jego głos — to niema nic z usypianiem wspólnego!
Wyciągnęłam dłoń.
On począł, nie patrząc się nawet, leciutko dotykać końcami palców. Leciusieńko, jak gdyby muskał najdelikatniejszem piórkiem. Potem uczynił parę ruchów nad głową, wzdłuż ciała.
Zaczynało się ze mną dziać coś nieokreślonego, prądy zimna i gorąca przechodziły przezemnie, budząc dreszcze... Cała ma istność poczynała dążyć, ciągnąć ku niemu. To nie był magnetyzm, to było stokroć gorzej... jakaś potężna fala zmysłowości rozpętana... zdawało mi się chwilami, że skonam, że krzyczeć będę z rozkoszy...
On czynił ruchy coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze. Jego ręce, o długich białych palcach, zgięte w skurczu, jak szpony, fruwały nademną, niby dwa drapieżne ptaki... a gdy jego twarz o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach zbliżyła się ku mnie, bezwolnie podałam mu usta...