Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trudno było dojrzeć, co się dzieje wewnątrz domku. Na progu przyjął nas stary, wystylowany służący, Twarz bez wyrazu wygolona, długie siwe bokobrody. Takich służących spotyka się jeszcze w teatrze na francuskich komedjach.
— Proszę szybko kawę i coctail’e. Dla pani naturalnie ciasteczka — rozkazywał baron.
Po chwili siedzieliśmy w głębokich wyplatanych fotelach na cienistej werendzie, sącząc ze szklanek przez słomki kremowo żółty trunek.
— Czy u mnie tak strasznie? — zagadnął.
— Wcale nie — zaprzeczyłam — zadowolona nawet jestem, że się dałam namówić...
Poczynało się powoli ściemniać. Sosny szumiały zlekka swą wieczną pieśń. W gąszczach ptactwo świergotało cicho tajemnicze modlitwy. Trwaliśmy długą chwilę w milczeniu, nadsłuchując głosów wieczoru, biegnących zdala. Taka chwila uspasabia do zwierzeń, do marzeń. Czułam dziwny spokój, jakby oderwanie od życia, nie myślałam o niczem.
— Niech pan co opowie — prosiłam wyciągając się leniwie — coś miłego, pan tak ładnie opowiada!
Zaciągnął się głęboko papierosem i począł mówić równym, metalicznym głosem, jak gdyby perły sypały się po kamieniach... Taki głos musiał mieć Oskar Wilde, gdy opowiadał swe przypowieści duchessom i honorables ladys w salonach... Mówił o dumnej księżniczce indyjskiej Viamalah z krainy róż Garopour, w której się zakochał biedny poeta rycerz. Księżniczka była nieprzystępna i zimna, lecz on potrafił ją porwać swym czarem miłości... potrafił ją porwać... że poszła za nim bezwolna w świat... na dolę niedolę...
Gwarzyły drzewa, ciemność zalegała werendę, tylko czerwonawym blaskiem jarzył się koniec papierosa.