Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Komedji powiadasz? To nie komedja! Czekaj, czekaj, nie przeszkadzaj... jeszcze nie skończyłem...
Mówił, jak w malignie. Lecz z takim graczem, trzeba było być przygotowanym na wszystko.
— Najmniejsze poruszenie... strzelam!
Nie zwrócił uwagi na mą groźbę, usiadł i znów począł wpijać się w kryształową karafkę.
— Uprzedzam po raz ostatni! — powtórzyłem z palcem na cynglu, mierząc.
— Zaraz... zaraz... znów bełkotał nieprzytomnie — ona... ona... też... nóż... widzę nóż... Hanna... Hann... Hanna... i ty Hanno miałaś mi zadać cios?
Z dłoni kobiety z brzękiem wypadł sztylet na podłogę i potoczył daleko. Zrozumiałem czemu tyle czasu ociągała się z w puszczeniem mnie do wewnątrz — pragnęła wcześniej sama załatwić zadawnione porachunki. Teraz stała wyprostowana, lecz na twarzy widniał wyraz nie nienawiści, a pomięszania.
— Więc zewsząd śmierć — powtórzył dalekim, matowym głosem czarny adept — zewsząd czyha śmierć... wrogowie i najbliżsi... Ja nikomu nie zadałem śmierci, choć mogłem... Zewsząd ludzka podłość, niezrozmienie, odszczepieństwo, zdrada...
Podnosił teraz lewą rękę powoli przed siebie, niby chroniąc przed niewidzialnym ciosem, przed niebezpieczeństwem. Na wskazującym palcu, krwawą przepowiednią, zamigotał w świetle wielki płomienisty rubin. Rękę podnosił powoli, nagle szybko przyłożył do ust, rzekłbyś hamując tłoczące się słowa... poczem odrzucił daleko i z teatralnym gestem, zawołał:
— Ha.. ha.. ha.. zewsząd śmierć! To i znakomicie... Teraz się cieszcie... Sam usuwam się z drogi! Lecz wspomnicie jeszcze czarnego adepta, on nie był człowiekiem... był wcieloną ideą!
Zatoczył się i osunął na krzesło. Ściągnął z pal-