Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ca pierścień i cisnął na stół. Z oprawy wypadł, jak krew czerwony, drogocenny kamień. Wskazał nań ruchem głowy.
— Pod nim zawsze była skrytka... Zawierała mą najlepszą przyjaciółkę... curarrę. Szybko działa ten jad... tylko parę sekund zabawię was jeszcze rozmową...
Niemi, skamienieli, staliśmy podczas tej sceny. Czyżby istotnie zażył schowaną w sygnecie truciznę?
— Najlepszą przyjaciółkę! — powtórzył słabym głosem — bo tem jesteśmy podobni do bogów, że sami możemy odebrać sobie życie... Gdy uderzy dzwon odejść trzeba... nie oczekiwać na zmienną sprawiedliwość ludzką, lub kapryśne rzuty losu... śmierć jest najwyższem ukojeniem... a policzkiem dla społeczeństwa, które tropiło niby sfora ogarów, sądząc że osaczona ofiara się nie wymknie... Samobójstwo, to bohaterstwo! Żyłem, jak filozof, umieram jak Sokrates...
Opadał z sił coraz bardziej. Przy ostatnich słowach runął ciężko z krzesła na podłogę. Gdy podbiegliśmy, schylając nad leżącym, zielone mroki pokryły twarz, mgła przesłoniła oczy.
Na chwilę je jeszcze otworzył i ostatkiem przytomności wyrzucił, trawestując słowa cezara Nerona.
— Qualis, pontifex pereat!
Z głuchym jękiem rozpaczy jedna z kobiet przypadła do ciała.
Kobietą tą była Hanna,