Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co cię sprowadza ojcze, w tę niezwykłą porę? — powtórzył.
— Przyszedłem przeszkodzić dalszym zbrodniom! — odparł spokojnie.
Zdanie to wypowiedziane nie podniesionym, równym głosem spotęgowało efekt i nastrój. Słowa te chlasnęły de Loves’a, niby biczem. Grymas tajonej mściwości przebiegł twarz; pochylił się bardziej jeszcze ku przodowi, sprawiając wrażenie dzikiego zwierza trzymanego na niewidzialnym łańcuchu, na uwięzi, lub pantery zahamowanej hypnotyzującym wzrokiem pogromcy.
— Nie rozumiem!
— Nie udawaj — głos patryjarchy zabrzmiał donośnie — nie udawaj! Wiem wszystko i przed chwilą słyszałem wszystko!
— Co wiesz? — usiłował przeciwstawić się czarny adept — Że pragniemy pozbyć się i unieszkodliwić intruzów, dążących do rozbicia naszej sekty? Że nie mamy innego wyjścia? Czy ty pragniesz, ojcze zaniku bractwa, ty nasz wódz duchowy? Daj inną radę!
— Wy mnie pytacie o radę? — zawołał z silnym odruchem oburzenia nieznajomy — Wy?... I ty smiesz jeszcze mnie, który przez całe życie nie skrzywdziłem żadnego najdrobniejszego nawet tworu, mianować waszym duchowym ojcem! Twoja przewrotność niema granic!
— A czyim uczniem jestem?
— Przestań popisywać się dla galerji, właściwie dla dwóch tu obecnych panów! Nie zbędziesz nikogo zwodniczemi frazesami. Ci — wskazał na członków „rady najwyższej“ — niech wiedzą wszystko! Może czas im jeszcze zawrócić z fałszywej ścieżki... Jeśli nie... tem gorzej dla nich...