Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał mowę swą czarny adept — wlejemy profanowi niektar, którego w rzeczy samej jest niegodzien, do gardziołka i niech się dzieje, co się stać ma...
Przypuszczam, nazajutrz, nie skłonny będzie do rewelacji, bo postaramy się w pierwszym rzędzie dać mu ślub z najdroższą...
Powtórnie rozległ się śmiech...
Dłoń ma uniosła bezwiednie broń, szukając głowy czarta. W tejże jednak chwili na moim ramieniu legła czyjaś ręka. Mężczyzna znajdujący obok, nieznajomy sprzymierzeniec, powstrzymywał łagodnie.
— Każda krew przelana, pada na nas... usłyszałem szept.
— Nawet takiego potwora?
— Musimy wyczerpać wszystko do końca, teraz moja misja się poczyna!
Nim zdążyłem cośkolwiek odpowiedzieć, poruszył jakąś ukrytą w drzwiach sprężynę. Drzwi rozchyliły się. Wszedł w nie, poczem równie szybko zatrzasnął z powrotem. Byłem zły, że nie zdążyłem przecisnąć się za nim, ale nie mając wyboru, znów przywarłem do okienka, postanawiając być tylko niemym świadkiem wypadków, dopóki...
Wejście nieznajomego spowodować musiało na zebranych wrażenie potężne. Porwali się ze swych miejsc. Widziałem najwyraźniej, iż tak pewny siebie czarny adept, zbladł. Pytanie, jakie zadał, brzmiało jeszcze dziwniej.
— Skąd się tu wzięłeś, ojcze? — wymówił uległe.
— Słyszałem wszystko — odparł mój niedawny towarzysz — i w waszej dyskusji również pragnę zabrać głos.